niedziela, 11 lipca 2010

Opowieści cz. dalsza

Poniższy tekst jest długi i pisany częściowo w formie pamiętnika. Dużo z tego co jest poniżej pisałem 'na gorąco' i dopiero w domu zacząłem to jakoś porządkować. Tekst pisany pogrubioną czcionką należy do Grzegorza, reszta wypocin jest cała moja. Have fun!


24.06.2010r

cz I

Ciągle pada. Jest godzina 19:00 (mniej więcej). Nie udalo się nam rozbić jakiegoś super szałasu, ponieważ znaleźliśmy domek 'prawie' na drzewie. Osoba, która go użytkowała musiała być bardzo specyficzna. Denaturax, cola i wydęta puszka piwa świadczą o niewybrednym smaku i długiej nieobecności jegomościa.





Jest wieczór i jesteśmy uziemieni w tym miejscu. Problemem są mokre buty i karpetki. Jeżeli pogoda się nie poprawi to kicha.

Znaleziony domek na “kurzej stopce” był chyba starą amboną myśliwską. Wąskie okienka, z daleka od szlaków turystycznych, na dodatek wcześniej minęliśmy resztki żłoba dla zwierząt. Miał swoje wady i zalety lecz mimo to postanowiliśmy spędzić noc w tym miejscu.

Cz II

Jest chłodno i ognisko byłoby na miejscu, wysuszenie się jest dla nas priorytetem - nawet jedzenie na tą chwilę nie jst ważniejsze. Planujemy teraz trasę na dzień jutrzejszy. Generalnie jest ciekawie. Wyszło nam, że za 3 dni będziemy w domu, przy dobrych wiatrach. Zrobiliśmy dzisiaj 21 km bez różnic wysokości.





Pierwszy raz byłem w chmurach - przechodziły przez Turbacz. Niesamowite uczucie.

Jutro będzie trudniej, bo dłużej bez jedzenia. Zupka i zielska, które dzisiaj sobie zafundowaliśmy były raczej niesmaczne, już lepsze były gotowanie korzonki - jak marchewka.

Grzesiek właśnie stwierdził, że jutro też zrobimy 21 km, ponadto ma być łatwiej - już się boję.. Będziemy nocować gdzieś w okolicach Mogielicy - oby pogoda sprzyjała, oby..

Marzymy o skoczeniu do sklepu i kupieniu frykasów ale jesteśmy twardzi.
Właśnie tak..

Posiłek złożony z gotowanych łodyg, kwiatów oraz korzeni był dla mnie całkiem znośny. Jeden korzeń był nieco gorzkawy, chyba nie dogotował się. Mimo to zielona kuchnia po raz kolejny miło mnie zaskoczyła, choć szczypta ziół stanowiłaby miły dodatek. Pogoda była nie najlepsza, miałem dosyć niejasne przeczucie że się nie poprawi.

Cz III

Chwila refleksji. Niesamowitym zjawiskiem było dla nas jak kierowcy do nas machali, gdy szliśmy po asfalcie (akurat kawałek trasy nam tak wypadł niespodziewanie).

Grzegorz na mapie znalazł właśnie "Komorowski Wierch". Kaczyńskiego brak.

Nie mamy za bardzo czasu ani sił na robienie zdjęć. Postaramy się nadrobić brak fotek opasłymi opisami.

Tak niesamowite było to zdarzenie kiedy ludzie sami z siebie mówią “dzień dobry” czy machają turystom idącycm na szlak. Inny świat. Z daleka od niepewności i złości na szarego człowieka idącego chodnikiem…
Miejsca w których ludzie musieli używać niegdyś walczyć o przetrwanie mają w sobie a ogół jakąś życzliwość. Doceniają ludzi którzy chcą spojrzeć na piękno ich ziem. Miasto przy tym, wygląda jak brudny kojec.


Cz IV

Tą część piszę dnia następnego, tj 25.06.2010. Jest godzina.. chybs 19, bo jest nie za ciemno, nie za jasno. Wczoraj góry nas pokonały. Paskudne uczucie. Do listy naszych błędów musimy dopisać: "Nie jechać w góry, będąc chorym i mówiąc sobie - jakoś to będzie, czuje się dobrze itd.".

Jak zdradliwy i niebezpieczny jest teren górski opiszę poniżej. (Góry 1:0 My). Jakoś zasnąłem wczoraj w tym domku na drzewie. Po ok. 21 obudziłem się - było mi duszno i jakiś nieokreślony, bliżej nieznany mi niepokój zaczął się we mnie zalęgać. Grzegorz nie miał tyle szczęścia co ja, nie udało mu się usnął ani na chwilę. Mówi, że czuwał.

Góry nas pokonały? Sądzę że to co innego. Głupi wirus z zapylonego miasta. Inkubatora dla wszelkich chorób. Co dzień ktoś kasła na kogoś, kicha i zaraża przechodnia obok. Przyznam iż jestem mocno rozczarowany bo pojechałem w pełni sił, gotów całkowicie przejść tą trasę… a trzeba było zawrócić i leczyć się.

Cz V

Dźwięk jaki dochodził do naszych uszu z zewnątrz brzmiał jak amerykańska autostrada 6 pasmowa, przez którą przetaczały się Hummery bez tłumików. Byliśmy jakieś 7 metrów nad ziemią, przez nasze schronienie przetaczały się chmury i wiatr tak silny, że domek co chwila huśtał się na boki. Było to z lekka przerażające. Brał taki przechył (domek), że zastanawialiśmy się, czy nie nazwać go Titanic'iem.

Grzegorz wyszedł na zewnątrz załatwić potrzebę i przy okazji dowiedzieć się jaka jest sytuacja pogodowa. Wrócił komunikując, że na tej wysokości wiatr prawie zcina z nóg, deszcz sieka zawzięcie, a na dokładkę rzucił mi koło głowy sporą zardzewiałą śrubę ze słowami: "Jak zamykałem drzwi to-to wypadło. Chyba jest źle - z naciskiem na źle".

Wiatr dął z nieprzenikonioną siłą. Mówi się że wichura która rozpoczyna się w nocy, szybko ustanie i nie dotrwa do poranka. Nie zawsze się ta prognoza sprawdza lecz w tym wypadku była całkowicie prawdziwa. Lecz w ciągu tej nocy, wiatr panował nad górami. Domek chwiał się, zaś kiedy wypadła śruba z okolic drzwi, doszła do mnie myśl że powinniśmy opuścić okręt.

Cz VI

Zagrożeniem dla nas był wiatr, który zarówno mógł zrzucić domek, a upadek w takim drewnianym pudle na ziemię mógłby (a raczej na pewno) skończyłby się źle. Ewentualnie mogło na nas spaść drzewo wbijając domek pod ziemię. W ogóle domek mógł spaść, a drzewa dobić. Deszcz wymyłby wszelkie szanse na przeżycie. Chwile posiedzieliśmy z oczami jak satelity nasłuchując wycia wiatru i czując jak niemiłosiernie rzuca naszym schronieniem. Grzegorz uznał, żę teraz zaczyna się walka o wszystko. Biorąc pod uwagę, że byłem (pisząc to dalej jestem) chory i dostałem akurat niefartownie gorączki,należało tym razem odpuścić jakże ambitny marsz naokoło Gorców o wrócić do domku w Ochotnicy G. w trybie natychmiastowym.

Ustaliliśmy trasę (szczerze to oszalałem jak zobaczyłem co będziemy musieli pokonać w środku nocy), pozbieraliśmy graty i wyszliśmy na przywitanie dzikiej, nieokreślonej pogodzie. Deszcz przyjął nas z otwartymi ramionami, przytulił czule i nie puszczał.

Trzeba było podjąć decyzję. Można było oczywiście pozostać w domku do rana i podjąć dalsze działania wtedy. Jednak zdajac sobie sprawę iż choroby mają to do siebie że osłabiają wraz z czasem, trzeba było tą decyzję podjąć jak najszybciej. Znałem trasę powrotną niemalże na pamięć, chodziłem nią nieraz. Całość właściwie po górskich szczytach, bez nagłym zmian terenu aż do samego zejścia w głąb doliny Ochotnicy. Pozostało już tylko jedna sprawa. Przejść tą trasę.

Później miało się okazać, że mały gadżet jak latarka w zapalniczce (którą dał mi Ojciec przed wyjazdem - na wszelki wypadek) okazał się bezcenny w trakcie wędrówki w tak ciężkich warunkach.

O dziwo szliśmy bardzo szybko, wkrótce byliśmy już na Turbaczu (po ok 1h), po drodze ślizgając się, wpadając w kałuże do połowy golenia, przewracając się, potykając o wystające kamienie i co tam jeszcze na nas czekało..

Na Turbaczu przywitał nas.. wiatrołom. To nawet nie był mocny wiatr, to był WYPIZG, delikatnie mówiąc wygwizdowo. Zdjęcia połaci drzew, a raczej kikutów zrobiliśmy wcześniej. Dobrze obrazują siłę wiatru w tamtym rejonie. Wypizg.

Przed Turbaczem usłyszeliśmy (od strony Potoku Lepietnica) wycie wilków. Takich rześcy nie spotyka się na co dzień, byliśmy niezdrowo zafascynowani. Góry, wiatr, deszcz, widoczność na 20 metrów, 'wilcy' - wszystko to razem tworzyło epicki klimat, swoiste misterium.

Jesteśmy na Turbaczu. W środku chmury. Nie jest wesoło - błoto chlupotało w butach. Deszcz nie odpuszcza. Dla odmiany wiatr nas przytula. Nie odpuszczamy, teraz liczy się tylko jeden cel i około 14 km do niego, do domku w Ochotnicy.

Odkryłem w końcu plus mokrych butów nieprzemakalnych - może i długo schną, ale jak złapią wodę do środka, to trzymają ciepło od stóp. Bardzo mnie to cieszyło. Nie miałem tak, jak Grzegorz problemu z wpadaniem w kałuże - on wtedy czuł zimno na stopie, ja nie..

Pogoda była tak niekorzystna jak tylko może być. Deszcz, pełna wilgoci chmura która przysiadła na górskim szczycie, rozmokła ziemia, noc. Nie tracąc więcej czasu na rozmowy ruszyliśmy naprzód. Z prawej strony łyszeliśmy zbierającą się watahę wilków. “Szara brać” najwyraźniej przygotowywała się do ataku na kierdel stojący na Hali Długiej.
Mieliśmy dobre tempo. Zachowaliśmy dosyć sił na ten manewr, im później byśmy go wykonali, tym cięższy byłby odwrót.
Było zimno lecz długotrwały trening kondycyjny pokazywał wreszcie iż cały wylany pot teraz stawał się kolejnym krokiem na drodze do domu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz