wtorek, 21 grudnia 2010

Ostatni wyjazd w roku

Obudziłem się około 4 nad ranem. Problemy ze snem z dni poprzednich dały o sobie znać. Poleżałem do 5:30 po czym zacząłem się zbierać. Ruszyłem z buta w kierunku RDA. Gdy dotarłem na miejsce, okazało się że po 20 minutach na polu woda którą przytroczyłem do plecaka (jakieś 0,4 litra) zamarzła. Dopiero wtedy zrozumiałem i doceniłem fakt, że pokrowiec od manierki w środku jest podszyty futerkiem. Woda w temperaturze -15 po takim czasie była zbliżona do temperatury pokojowej, a to już nieźle.


Jadąc już przed 8 w PKSie wzeszło słońce. Krwista czerwień rozlała się po niebie. Purpurowy okrąg witał nas w tym nowy, jak się później miało okazać, ciężkim dniu.

Wysiedliśmy w NT, przywitał nas taki mróz jakiego się nie spodziewaliśmy. W końcu zrobiłem zdjęcie pewnego sklepiku na dworcu autobusowym, w którym można kupić na kasecie takie hity jak: Cygańskie Disco Polo, Biesiada, Tercet Egzotyczny, Weselny Mix 2, Arka Noego.


Zimno. W Nowym Targu zawsze zimno. Chłodne powietrze od strony Tatr opada na równinę nowotarską i skupia się tutaj. Do tego miasto położone jest na brzegu rzeki.
Byliśmy dobrze przygotowani. Tym razem muszę przyznać że nie miałem żadnych wątpliwości.


Ruszyliśmy w kierunku autobusu do Kowańca. Po kilkunastu minutach Grzegorz osiwiał.


Czekając na autobus nr2 poczuliśmy na własnej skórze jak bardzo jest zimno. Bez rękawiczek utrata czucia w palcach następowała po kilku minutach. W autobusie zjedliśmy po batonie zbożowym. Wysiedliśmy na przystanku nieopodal Kościoła Matki Boskiej Anielskiej.

Przeszliśmy obok Długiej Polany, gdzie wszelkiej maści fani białego szaleństwa mieli ubaw.




Śniegu było dużo, ale najwyraźniej parkowi autem przetarli szlaki bo podejście aż do Sralówek było w miarę w porządku. Było cieplej niż w NT, śnieg nie padał. Szło się ciężko z powodu plecaków.


Zatrzymaliśmy się w dość charakterystycznym opuszczonym domku, żeby założyć stuptuty. Własnoręcznie szyte sprawiły się dobrze przez cały czas ich użytkowania. Wiem tylko że muszę poprawić gumę ściągającą z przodu w jednym i to w sumie tyle.



Postanowiliśmy także, że spróbujemy zmontować tobogan. Szycie karimaty patykiem to dla mnie nowe doznanie. Ogólnie pomysł był dobry ale z braku czasu - kulawy. W tej postaci co nam wyszedł, nadawał się tylko na teren w miare płaski. Pod górkę już trzeba było rozmontować całość i wziąć plecaki na swój garb.


Aura była dosyć typowa jak na tą porę roku. Śnieg i zwisające sople z gałęzi drzew.


Poniżej kilka zdjęć przedstawiających.. generalnie śnieg. Dużo śniegu.




Powoli zaczynało się iść ciężko, złe postawienie stopy czasami skutkowało zapadnięciem się po kolano, parę razy nawet po pas. Grzegorz w pewnym momencie musiał mi podać pomocną dłoń bo zapadałem się jak w bagnie. Niestety nie posiadam żadnych zdjęć z powyższego opisu, ale wrzucę kilka innych zrobionych w drodze.




Podczas pierwszego dłuższego postoju postanowiliśmy coś wszamać, z racji tego że niesamowicie czuliśmy upływającą z nas energię. W między czasie robiliśmy krótkie przerwy na picie, a w drodze co jakiś czas jedliśmy kawałki czekolady.
Grzegorz zakupił salami wysoce zawierające tłuszcz. Jeżeli nie musicie tego jeść, to nie jedzcie, bo to naprawde jest obrzydliwe. Na drugim postoju wpakowaliśmy to w bułkę, przez co było tylko trochę bardziej zjadliwe. Koniec końców dawało potężną dawkę energi, gdyby nie to okropieństwo nie wiem czy daleko byśmy zaszli.



Jedzenie było odpowiednio dobrane. Solidna dawka wszystkich składników których potrzebuje organizm spalając tysiące kalorii na marsz i ogrzewanie swego ciała. Pod tym kątem nie mogę sobie nic zarzucić. Ciężar przygotować rozłożyliśmy między naszą dwójkę. Wojciech zajął się produktami spożywczymi na pobyt w domku, ja zaś zaopatrzyłem nas w racje na drogę. Żadnej wtopy czy pomyłki. Patrząc wstecz, na nasze pierwszę wycieczki teraz widzę postęp. Krzepiące.



Mimo tego, że na wszystkich zdjęciach tego nie widać, cały czas niebo było zasnute chmurami, a światło które się sączyło można by nazwać 'rzygaczem'. Bo właśnie to najłatwiej by przyszło po dłuższym czasie spędzonym w takim świetle. Ani jasne, ani ciemne.. przez co człowiek tracił zupełnie poczucie czasu. Myśleliśmy, że wleczemy się Bóg wie ile czasu pod górę, a w rzeczywistości mieliśmy naprawde dobre tempo.

Nasze postępy na trasie mnie zaskoczyły. Osobiście miałem wrażenie że idziemy niesamowicie wolno. Tym czasem maszerowaliśmy bardzo szybko lecz nie zdawaliśmy sobie z tego najmniejszej sprawy. Cudowna sprawa jak sami siebie zaskoczyliśmy.


Co do Boga, doszliśmy do wniosku że przy bardzo dużym/skrajnym zmęczeniu w takim otoczeniu jak my się znajdowaliśmy: nie ma ateistów.

Za Bukowiną Waksmundzką długo szliśmy trasą na której nie było miejsca, żeby stojąc można byłoby zobaczyć własne stopy. Inni turyści jacy nas mijali mieli albo narty, albo rakiety śnieżne.

Kiedy pomyślałem jak bardzo klimat oddziaływał na wierzenia ludzi tym głębiej jestem przekonany że pogardliwe traktowanie spraw wiary jest domeną ludzi wygodnych. Siedząc w ciepłym domowym zaciszu można dywagować na temat tego co by się zrobiło, a czego nie. W domowym zaciszu można snuć niestworzone opowieści na swój temat. Przypomina mi się głośna sprawa angielskich rozbitków którzy dryfując w szalupie zabili i zjedli umierającego kompana… Przy ciepłym kominku można kuć potężne rozważania moralne. Na szalupie, głodując, umierając z pragnienia… Wątpię.


Gdy zobaczyliśmy Halę Długą znajdującą się całkiem niedaleko, podniosło nas to na duchu.


Schody prowadzące do schroniska teraz wyglądały tak jak na zdjęciach poniżej. Jednak bliskość miejsca, w którym za kilka chwil odetchniemy cieplejszym powietrzem dodawała nam skrzydeł.





W środku zasiedliśmy w sieni i odpoczywaliśmy. Zjedliśmy zamrożone na skałę krokiety, przyprawione amerykańskie parówki przepijając te przysmaki ciepłą herbatą. Na poniższym zdjęciu można zauważyć zmęczenie na twarzy Grzegorza, jednocześnie zmieszane z ulgą jaką dało, tak jak i mnie, usadzenie tyłka w suchym-bezwietrznym miejscu.

Wtedy, jedząc zimny prowiant, dosłownie, przeszło mi przez myśl że czasami ciepły posiłek sprawia że czujemy się ludźmi. Przypomniałem sobie jak odbywałem długie, samotne marsze przez góry i nie tylko. Nic nie sprawiało mi takiej przyjemności jak osiągnięcie celu. To fakt. Lecz ciepła herbata, gorący posiłek… Takie drobnostki mają wielkie znaczenie. Niby jemy to samo ale czy nie jest po prostu przyjemniej jeść parującą zupę zamiast suchego prowiantu?



Arctic przytroczony do mojego plecaka stał się jedyny i niepowtarzalny. Bo oryginalny.


Gdy się posililiśmy postanowiliśmy ruszyć w kierunku Ochotnicy. Zanim zdążyliśmy odejść dalej niż kilkanaście metrów od schroniska, zadzwonił telefon. Ojciec Grzegorza odradzał nam podejście teraz z Turbacza do Ochotnicy z powodu później pory i zapewne nieprzetartych szlaków. Posłuchaliśmy.

Schodząc do Kowańca doszliśmy do wniosku, iż miał rację. Ciemność zapadła bardzo szybko, zaczął padać śnieg.

Ojciec miał wiedzę z pierwszej ręki, od pracowników Gorczańskiego Parku Narodowego. Nie ma co ryzykować w zimie. Wbrew pozorom nie tak łatwo jest sobie coś zrobić idąc przez śnieg. O wiele łatwiej jest po prostu się zmęczyć. Stracić siły. Nie móc wrócić. Nie mieć zasięgu żeby wezwać pomoc. O wiele łatwiej jest przecenić swoje możliwości. O tak.





Zmęczenie dawało nam się we znaki. Mróz nie polepszał ogólnej atmosfery. Kaptur Grzegorza zamienił się szybko w kamień tak jak i moja czapka.



Na kolejnym postoju odkręciłem manierkę i.. pojawił się problem. Woda zamarzła aż do zakrętki. Musiałem wyrąbać lód nożem żeby móc się napić.


Grzegorz w tym czasie zajął się odciskiem który zaczął mu się tworzyć z powodu złej skarpetki. Ściągnięcie jej zapewniło mu dalszy komfort. Nigdy nie wolno lekceważyć takich rzeczy jak odciski!

Raz zignorowałem odcisk. Kulałem przez dwa dni. Nigdy więcej. Taka błachostka z pozoru bardzo utrudnia marsz, zwłaszcza w dół. Obniża morale i sprawia że człowiek staje się drażliwy oraz mniej uważny. Warto uważać na siebie; masować policzki jak zmarzną, rozgrzać palce i zadbać o stopy. Drugich nie dostaniemy.


Wyjście na Turbacz zajęło nam około 3,5 h, zaś zejście już tylko 1,5. Z Kowańca na Turbacz jest około 10 km, więc jak łatwo się domyślić trasa była ciężka.

W Kowańcu wsiedliśmy do autobusu, który nas zawiózł do NT. Przepocone skarpetki zrobiły się mokre przez co było mi bardzo zimno w nogi. Gdy chodziłem, po chwili wszystkie mięśnie się rozgrzewały i było przyjemnie. Ale NT znowu nas przywitał większym mrozem niż w górach, a czekanie na PKS do Krakowa było jednym z najgorszych przeżyć tego dnia.

PKS zawiózł nas do Krakowa, skąd pojechaliśmy do Grześka do domu. Na drugi dzień popołudniową porą wskoczyłem w busa i wróciłem do Krakowa. Rynek przywitał mnie swą aurą zajebistości.


W ten sposób kolejny raz nie udało nam się osiągnąć wyznaczonego sobie celu. To smutne, ale przynajmniej połowe trasy wykonaliśmy. Owszem, na pewno doszlibyśmy do Ochotnicy po jakiś.. 5-6 godzinach. Tylko po co doprowadzać się do stanu skrajnego wycieńczenia i ryzykować zdrowiem?

Nie wyszło. Fakt. Nie wyszło dojście do Ochotnicy.
To akurat mnie nieco zmartwiło. Chcieliśmy zamknąć rok w ciekawy sposób ale nie mogę też narzekać. Wykazaliśmy się odpowiedzialnością. To najważniejsze. Solidnie zadbaliśmy o wyposażenie się w jak najlepszy sposób. Nie mamy żadnych kontuzji, oprócz kataru nic mi nie doskwiera. Nie można chcieć więcej jak bezpiecznie wrócić do domu; mimo że wcześniej. To nie żadne zawody w to, kto przejdzie dalej i bardziej ryzykownie.
Planujemy wyprawy na przyszły rok. Co on przyniesie? Tego nie wiemy. Chcemy zwiedzić Tatry, Słowację, może Czechy. Wybrać się nad jeziora albo nad Bałtyk.
Na pewno będzie niesamowity.


~Grzegorz
~StuQ

1 komentarz: