wtorek, 16 listopada 2010

Inne 24 godziny

Poniżej opisze 'moje' 24h.

Wypad miał miejsce 4 października ale dopiero teraz zebrałem się żeby usiąść wygodnie przed laptopem i napisać notkę.

Wsiadłem rano w busa do Rabki i.. pojechałem ;) Tym razem z plecakiem (psiwór, karimata, butelka wody, sweter, saperka i jakieś tam drobiazgi czytaj vifon awaryjny). O dziwo trochę to ważyło. Dopiero po powrocie do domu i przeanalizowaniu trasy doszedłem do wniosku że zrobiłbym ją o połowę szybciej gdyby nie ten balast. Ot, taka lekcja na przyszłość.


W Rabce kiedyś przebywałem w Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc przez jakieś dwa tygodnie. Paradoksalnie rozchorowałem się i w sumie nie miałem zrobionych wszystkich badań. Miło jednak wspominam to miejsce dlatego wróciłem tam z niejakim sentymentem.

Ruszyłem szlakiem w kierunku Turbacza, jednak idąc bardziej trasą sentymentalną i wspominając dawne czasy szedłem bardziej za kompasem i w końcu minąłem szlak. Skończyło się to tym że nadłożyłem trochę drogi ale warto było!

Będąc na obrzeżach miasta mogłem odetchnąć świeżym powietrzem, pozdrowić uśmiechem krowę na pastwisku i chodź na chwile poczuć się wolnym. Bez zgiełku miasta, tysięcy spraw piętrzących się na głowie i problemów życia codziennego. Raźno ruszyłem drogą asfaltową, która w końcu zamieniła się w gruntową. Po lewej stronie były rzędy domów. Pasowało mi (wg kompasu) przebić się na wschód, więc cierpliwie szedłem szukając jakiejś przerwy między domami aż w końcu znalazłem jakaś polankę. Szedłem więc teraz pod górę, ślizgając się na rosie wśród wysokich traw między którymi pająki tkały swe misterne sieci.

Gdy wychodziłem wyżej, zrobiłem kilka zdjęć.






Wyżej natrafiłem na coś, co mnie mieszczuchowi wydaje się osobliwe. Pojęcia nie mam co to jest, ale mnie przypomina zjeżdżalnie. Może ktoś wie i mnie oświeci.

Po jakimś czasie trafiłem na szlak. Więc orientację mam jeszcze dobrą. Pnąc się w górę (tak, droga z Rabki na Turbacz rzadko kiedy prowadzi po względnie prostej drodze) mogłem również natrafić na taką trasę jak ta poniżej. Owszem, mogłem pójść jak inni cywilizowani turyści trasą lekko naokoło, która znajdowała się po prawej stronie, ale.. nie chciałem. Wspinanie się po błocku sprawiło mi iście dziecinną radochę.

Już powoli zaczynałem czuć kilogramy na plecach, słońce dogrzewało miło tu i ówdzie. Spocząłem na chwilkę żeby skonsumować kilka wafli ryżowych. Miałem tylko paczkę, więc musiałem sobie dzielić żeby starczyło na potem. Zdjęcia wykonane jakoś w międzyczasie:



3,9 km.. hehe, tyle bym zrobił idąc szlakiem od początku. Ale jako że musze zawsze robić coś po swojemu, inaczej (często czyt. głupio) to sobie dołożyłem do tego momentu jeszcze parę. Bynajmniej mnie to nie zniechęciło. Delikatnie zaczynałem się denerwować, że w tym tempie to ja daleko nie zajdę.

Daszek, a w nim - śmietnik. Nie wiem jakie zadanie miał spełniać ale jako miejsce awaryjnego noclegu było by wymarzone. Ale nie dla mnie te luksusy, była wczesna pora, mało km na liczniku.


Trzeba było iść i obserwować przyrodę, która.. często zaskakuje.

Czasami idąc przez las (jakikolwiek) człowiek trafia na tego typu tablice. Pod warunkiem, że idzie szlakiem oczywiście.

Chociaż idąc tym samym szlakiem dalej i widząc kilkadziesiąt metrów od tego miejsca np pustą butelke, zasadnym się staje pytanie: 'Czy w tym kraju jest kurwa taka ilość analfabetów, czy po prostu idiotów?'. Pozostawiam to pytanie każdemu do rozważenia.

Jesienne kolory panowały wszędzie. Czasami aż zapierało dech w piersiach, ciężko było iść przed siebie i nie przystanąć na minutę kontemplacji. Niestety ta kontemplacja spowalniała mnie.. bardzo bardzo, ale warto było. W końcu, czy w górach też muszę się spieszyć? Owszem, miałem jakiś tam plan wędrówki. Nie zrealizowałem go? Trudno. Liczy się kontakt z przyrodą a nie dążenie za wszelką cenę do przejścia z pkt A do pkt C przez pkt B. Mógłbym tak zrobić, ale czy po powrocie do Krakowa gdyby mnie ktoś zapytał: 'Stary, to opowiadaj co tam widziałeś?' co mógłbym odpowiedzieć? 'Eee.. wiesz co, w sumie to szedłem przed siebie bo musiałem się wyrobić z planem marszu. Poza drogą którą szedłem niewiele widziałem.'









Między Starymi Wierchami a Turbaczem, za jedną z polan w lesie natknąłem się na nietypowy - ale jakże ujmujący - pomnik. Jak później doczytałem w internecie, znajduje się on na miejscu katastrofy lotniczej która wydarzyła się 25 maja 1973 (chociaż w książce 'Gorce: Przewodnik prawdziwego turysty' natknąłem się na datę 23 maja). Pomnik ku pamięci Anny Skalińskiej z Gdańska która zginęła w tej katastrofie, wykonali pracownicy schroniska na Turbaczu. Wzrok przykuwa pogięte śmigło, fragmenty poszycia, oraz emblemat Czerwonego Krzyża.

"Maszyna przewoziła do sanatorium w Rabce 10-letnią Elżbietą Skalińską. Zginęła wtedy matka dziewczynki a pilot i dziecko doznali poważnych obrażeń."
(informacja pochodząca ze strony: www.wgorach.iap.pl)


Po chwili zadumy, ruszyłem mozolnie w dalszą drogę. Przeczuwałem, że niedługo dojdę do Turbacza, i faktcznie. Łatwo było rozpoznać że zbliżam się do szczytu. Drzewa świadczyły o tym swą łysiną.

W sumie później trochę źle poszedłem, byłem już zmęczony (ah ten plecak) i pomyliłem sobie dojścia na Turbacz przez co musiałem się wrócić i wspiąć jeszcze raz na porośnięte kikutami drzew wzgórze.

Na Turbaczu.. hmm. Kolejna niespodziewajka. Śnieg! Wraz z lodowatym wiatrem (przy schronisku osiągającym około 7 w skali Beauforta) zrobiło się nieprzyjemnie.


Telefonem wykonałem zdjęcie, które obiecałem wysłać Grzegorzowi jak już dotrę na Turbacz.

Opuściłem Turbacz i żwawym krokiem ruszyłem przed siebie.

Kiedy dopadł mnie już zachód słońca, musiałem odpuścić.

Noc spędziłem w górach. Na prędce przygotowane schronienie zdało egzamin. Było sobie zwalone drzewo. Na długości dwóch metrów oparłem pod kątem kijki/patyki. Od środka uszczelniłem kurtką i peleryną przeciwdeszczową - żeby nie wiało. Od zewnątrz podobnie uczyniłem znalezionymi fragmentami kory z drzewa. Właściwie to płatami kory, sporymi. Gdyby nie to że teren był spadzisty i co jakiś czas zjeżdżałem, przespałbym tą noc całkiem miło. I gdyby nie parę 'ale'. Ok 1 w nocy obudziło mnie coś co było prawdopodobnie przedzierającym się w odległości nie większej niż 4 metry ode mnie dzikiem lub innym dużym zwierzęciem. Ok 2AM zaczęło kropić co mnie obudziło. Podsunąłem się wyżej i przestało na mnie padać. Za to jak zaczęło lać o 4 rano to już wygoniło mnie definityfnie. Ubrałem się, spakowałem i ruszyłem przez las w kierunku cywilizacji.

Koniec końców wylądowałem przemoczony w Łopusznej. Tam wsiadłem w AUTOBUS do NT, skąd odjechałem do Krakowa. Mógłbym iść do NT na piechotę ale poza większym wymęczeniem się, nie miałoby to większego sensu.

Zdjęcie podwójnej tęczy w Łopusznej (słabo widać niestety). W lewym dolnym rogu widać sklep. Od tamtego czasu też mam do niego sentyment. Dach nad schodami był świetną osłoną przed wejściem, a sprzedawcy byli bardzo uprzejmi.

A na koniec jeszcze dwa zdjęcia mojej facjaty. Przyznaje, na pierwszym wyglądam jakbym miał problemy z rękami. Jednakże zapewniam, nie mam.



Podczas tej wycieczki nauczyłem się kilku istotnych rzeczy, a może po prostu muszę o tym pamiętać na przyszłość.
1. Nigdy nie spać na pochyłym terenie (chyba że nie ma innej opcji, wtedy przechlapane).
2. Przed wyjazdem zakupić NOWE baterie do latarki/czołówki etc. W sytuacji awaryjnej w nocy jest ona niezbędna - w górach gdy księżyc jest za chmurami słońce zachodzi w trzech etapach:
a) - Hmm słońce zaraz zajdzie..
b) - Niedobrze, już mrok zapadł ale jeszcze coś widać.
(Po kilku minutach)
c) - Kto zgasił światło?!
3. Idąc z obciążeniem (np plecakiem) podzielić przez 2 długość trasy, jaką w 'założeniach' mamy pokonać.
4. Gdy już gdzieś musimy zanocować, przeczesać teren w okolicy ~100-200 metrów w poszukiwaniu śladów po zwierzętach (ślady, odchody). Nie mówię tutaj o 'wiewiółkopodobnych'. Obudzenie w nocy przez dzika/sarnę/jelenia/wilka/rysia/niedźwiedzia może być o tyle niemiłe co w przypadku ostatniego - śmiertelnie niebezpieczne. W przypadku lochy z młodymi w sumie też..

~StuQ

1 komentarz: