czwartek, 20 października 2011

Wyjazd, którego miało nie być


Sprawa doszła do mnie w środę. Jak to zawsze bywa z takimi sytuacjami, nie miałem czasu nawet się porządnie zdziwić, a już był czwartek. To znaczyło tylko tyle, że musiałem się spakować.
Wciąż nie wiadomo o co chodzi, toteż pędzę z wyjaśnieniem. W Gorcach został pendrive Wojciecha, na którym to były zapisane ważne dane, potrzebne wyżej wymienionemu na sobotę rano.
Z powodu zajęć na studiach, których nie mogłem opuścić, na misję ratunkową mogłem ruszyć dopiero w piątek, po godzinie 11.15. Gdy zakończyłem lektorat z łaciny.
Już wtedy wiedziałem, że to będzie ciekawy dzień. Koleżanki i koledzy z roku narzekali na dojmujący chłód piątkowego poranka. W istocie, było zimno. Dla mnie znaczyło to dodatkowo, że w Gorcach będzie mroźno.

Śmieszny zbieg okoliczności, bo na łacinie przerabialiśmy zdania o treści „chodzić, nosić, przynosić, niewolnik oraz śpiewać.” Pokrzepiony na duchu, ruszyłem w kierunku dworca autobusowego, aby ruszyć do Nowego Targu.
Tutaj muszę nadmienić jeszcze dwa aspekty tej niespodziewanej wyprawy. Po pierwsze, pieniądze. Nie miałem ich specjalnie dużo, więc musiałem ograniczyć swoje przejazdy do odcinka Kraków-Nowy Targ. No, z jednym wyjątkiem, ale o tym później.
Wolałem lepiej się wyposażyć i pochodzić po górach, niż wozić się wiecznie spóźnionymi autobusami… W sumie, to nie byłoby takie złe, gdyby nie drugi warunek tego wojażu. Musiałem być w Krakowie na sobotę, godzinę 9:00. To znaczyło, że miałem niecałą dobę na całą zabawę.
Mało, ale jak się okazało, wystarczyło z zapasem.

            Godzina 13:00 – Kraków, RDA.
Ruszam autobusem do Nowego Targu licząc na brak ruchu. Wszystko idzie jak z płatka. Nawet tradycyjnego korka na wysokości Libertowa nie było. Autobus nie jechał najszybciej, ale nie zatrzymywał się zbyt często, więc czas był całkiem niezły. O wiele bardziej martwił mnie marznący deszcz uderzający w okna pojazdu. Widoczność była żałosna. Im wyżej się znajdowałem, tym mleczny opar był bardziej dokuczliwy. Na razie był to problem kierowcy, ale wkrótce okazał się być i moim ciężarem.
W Nowym Targu byłem dokładnie o godzinie 15. Za dwanaście minut odchodził autobus do Kowańca, ostatni luksus na trasie.
            O dziwo. I to się udało.

Wskoczyłem do żółciutkiego autobusu numer 2, pełen jasnych myśli. O 15.50 byłem na początku podejścia na Turbacz. Trasę znałem na pamięć, więc pomimo burej aury, ruszyłem przed siebie. Po pięciu minutach zaczął padać deszcz. Tuż po nim, śnieg.
-No świetnie. – Rzekłem do siebie, ale twardo parłem naprzód. Miałem mało czasu, więc narzuciłem stosownie tempo i wyznaczyłem pory na odpoczynek.
Co kilkanaście metrów przybywało białego puchu. Dosłownie. Minęło kilkanaście minut, a temperatura wyraźnie spadła, zresztą widoczność zrobiła dokładnie to samo. Po trzydziestu metrach, świat tonął w mlecznobiałym oparze.
Na Bukowinie Waksmundzkiej panowała już zima. Muszę przyznać, że tym razem nie było specjalnie czego oglądać. Może była to kwestia mojego nastawienia do tego wyjazdu, musiałem się śpieszyć. Inna sprawa, że mało było widać dokoła. Białe niebo, biała ziemia i biała ścieżka. Jasny szlak trafił mnie, tak dla równowagi.
Przyznam, że sam się specjalnie nie rozglądałem. Skupiałem się tylko na prędkości marszu, wietrze oraz ochronie ciała przed temperaturą.

            17:20 Dotarłem na Turbacz i już wiedziałem co mnie czeka.
Pogoda pogorszyła się jeszcze bardziej. Dął mroźny wiatr niosąc ze sobą śnieg; Halę Długą zalegała gruba warstwa puchu, zaś szlaki wyglądały na nieprzetarte. Jednym słowem, makabra. Całe szczęście byłem odpowiednio ubrany, więc nie zatrzymując się, ruszyłem w kierunku Hali Długiej.
Wiatr był doprawdy oszałamiający. Pomimo kaptura, czapki oraz słuchawek w uszach, słyszałem ten opętańczy wizg. Gdy skryłem się w cieniu grupki drzew, widziałem chmury śniegu mknące ponad ziemią. I pomyśleć, że przed wyjazdem nie chciałem brać części ciepłych ubrań!

Zmierzch dopadł mnie pomiędzy Halą Długą, a Jaworzyną Kamieniecką. Miałem świetne tempo, więc aby dodać sobie animuszu, śpiewałem. W prawym uchu grała mi cicho muzyka z odtwarzacza i szło się całkiem przyjemnie.

Mogę zrozumieć dawne opowieści o pieśniach, które odganiały złe duchy w czasie wędrówek. Najlepszym sposobem na unikniecie spotkania z niebezpiecznymi drapieżnikami było robienie hałasu. Dzięki temu można było oszczędzić sobie sporo zdrowia, a przyjemność z tego też jest niemała. Utrzymanie wysokiego morale jest chyba równie ważne co ciepłota ciała. Gdy maszeruje się przez ciemny las, samemu, po zmroku, można stracić wiarę we własne siły.

Pomimo zmęczenia, wciąż parłem naprzód, aż do żółtego szlaku prowadzącego do doliny Ochotnicy. Choć było coraz później, gdy tylko zacząłem schodzić z górskiego grzbietu zrobiło się cieplej. Miało to jednak jedną, zasadniczą wadę. Było tak ciemno, że dłoni przed twarzą nie było widać. Gdy dotarłem do asfaltowej, znajomej już drogi, przyśpieszyłem nieco. Zależało mi aby jak najszybciej dotrzeć do domu, ocenić swoje siły i zaplanować kolejny ruch.

           20:00 Udało mi się dotrzeć do domku.
Cztery godziny, dziesięć minut. Istna błyskawica. Zadowolony z siebie, zdjąłem wilgotne ubranie i włączyłem piecyk aby wysuszyć co najważniejsze. Nie było chwili do stracenia, a ja bardzo chciałem się położyć spać, choćby na godzinę. Zjadłem coś na kształt obiadu, to znaczy ryby z puszki, po czym zapadłem w sen.

            23:20 Zbiórka i wymarsz.
Trasa na Turbacz, a później do Rabki. Musiałem złapać busa o 7 rano, co nie dawało mi dużego pola manewru. Zjadłem szybkie śniadanie i pognałem w noc. Póki maszerowałem po względnie płaskim terenie, było nieźle. Jednak gdy nachylenie drogi zaczęło się zwiększać, poczułem najprawdziwszy ból istnienia. To był najgorszy moment całej wędrówki.
Koszmar w najczystszej postaci. Miałem za sobą kilkanaście kilometrów w trudnych warunkach, pokonanych w błyskawicznym tempie. Teraz trzeba było ten wyczyn powtórzyć.
Gdy dotarłem na skrzyżowanie szlaków pod Przysłopem, poważnie zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Wojciecha i oznajmić mu, że to nie jest tego warte. Jednak w uchu grała ulubiona muzyka, a ja musiałem wybrać.
Widoczność była fatalna, taka na odległość wyciągniętego ramienia. Zimno, chłodno, samotno. Czyli wymarzone warunki, aby iść.
Śnieg już dawno zakrył moje ślady prowadzące w przeciwnym kierunku. Pokrzepiony tym odkryciem, ruszyłem w kierunku Turbacza.

            Morale jest bardzo ważne. Bez mocnego postanowienia, nie warto nawet ruszać się z łóżka, a co dopiero w góry. Jakoś przekonałem swoje nogi, aby poniosły mnie jeszcze przez te kilka godzin. Po drugiej nad ranem byłem na Turbaczu. Było… jasno.
To nie wróżyło nic dobrego, a ja musiałem odpocząć.
Nic z tego. Zegar tykał. Zostało niecałe pięć godzin. Teoretycznie droga do Rabki miała zająć cztery i pół… Przynajmniej do końca szlaku, skąd na postój busów jest jeszcze kawałek.

            W dół starałem się śpieszyć powoli. Droga do schroniska na Starych Wierchach była jak zawsze upstrzona błotnistymi kałużami. Do tego zaczęło się robić ciemniej, choć to wbrew jakiejkolwiek logice. Nie dosyć było tych niedoli, moja latarka rozpadła się na części i utonęła w kałuży. Było świetnie. Wręcz cudownie.
Bez latarki, przy widoczności sięgającej w porywach pięciu metrów, ruszyłem dalej. Wmawiałem sobie, że misja jest najważniejsza. Trochę jak obietnice wyborcze.
Gnałem więc dalej, mijając schronisko na Starych Wierchach. Miałem nadzieję, że wypatrzę miejsce, w którym czarny i czerwony szlak rozchodzą się. Czarny prowadził w kierunku Poręby, zaś czerwony do Rabki.

Tak, zgadliście.
Po kilku godzinach zorientowałem się, że idę czarnym szlakiem. To był cios, choć nie byłem zdziwiony. Wciąż nic nie było widać. Dosłownie nic. O piątej nad ranem było ciemniej, niż o drugiej w nocy. Słońce stwierdziło, że tego dnia odmówi wzejścia na nieboskłon.
Wielkie dzięki słońce. Na dodatek padał deszcz.

Wyszedłem gdzieś na koniuszku Poręby Wielkiej. Wtedy zadałem sobie pytanie, bardzo ważne:
-Jak, do licha, dostanę się do Rabki, jeżeli jestem od niej kawał drogi?!
Musiałem dostać się do jakiejś drogi i złapać jakiegoś busa albo stopa do Rabki. Brzmiało to jak plan, do czasu aż obok mnie przemknął malutki bus jadący w przeciwnym kierunku. Dojrzałem tylko napis na tablicy – Rabka. To był dar z niebios. Zauważyłem starszą kobietę, widocznie na coś czekającą. O szóstej rano?
To było to.
Resztką wolnych funduszy przedarłem się do Rabki, gdzie wsiadłem w połączenie do Krakowa. Wciąż było ciemno i mokro.
            Obudziłem się dopiero w Krakowie i o dziwo! Zobaczyłem słońce! Radości moja. Byłem na rondzie Matecznego. Dałem znać Wojciechowi, żeby zwlókł się na Plac Inwalidów.
            Byłem ubłocony po kolana, cuchnąłem jak nieboskie stworzenie ale oddałem pendrive na dziesięć minut przed godziną 9.
Do tej pory nie podliczyłem kilometrów, które pokonałem. W sumie nie specjalnie mnie to obchodzi do tej pory.
Cytując prezydenta dalekiego USA…
…Mission Accomplished.

~Grzegorz

3 komentarze:

  1. Gratuluje pokonania tej ciężkiej trasy. Po raz kolejny udowodniłeś, że wiesz co to survival i idealnie przyswoiłeś podstawową lekcje Bear'a, Siła woli jest najważniejsza. Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie będziesz zmuszony powtarzać tego wyczynu na tempo.

    Mika

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie wyjazdy są najlepsze! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Też tak samo uważam że takie wyjazdy zawsze są najlepsze.Wyjazdy planowane są złe.

    OdpowiedzUsuń